czwartek, 9 lipca 2015

Miałam na dziś zaplanowane wyjście do restauracji japońskiej. Nie byle jakiej- bo postanowiłam sobie, że chcę iść do takiej, w której jeszcze nie byłam.
Umówiłam się z Agnieszką, a wybrałyśmy się do Narada Sushi.
Wnętrze jest śliczne. Prócz jednego, szpecącego to miejsce malowidła ściennego wszystko jest bardzo tradycyjne. Stoliki są oddzielone parawanami, jest też (o ile dobrze widziałam) pomieszczenie zamykane. Zasuwasz drzwi i już.
Bardzo podoba mi się ta aura intymności. Sama bardzo nie lubię gdy jest wokół mnie zbyt wiele osób, kręci mi się w głowie i zaczynam się źle czuć. Skupiam się przede wszystkim na tym, że ludzie mnie obserwują i mogą krytykować zamiast na osobie z którą w tym momencie jestem. I zamiast celebrować czas, stresuję się.
Ale tutaj jest bardzo w porządku, naprawdę. O ile będą mi dane randki jeszcze kiedyś w życiu i dotrę do tej trzeciej, która jest aktualnie moim fatum- prawdopodobnie pójdę właśnie tam.

Jest też rzecz, która mi nie spodobała. Maty bambusowe na stole i menu były... No, nie były idealnie czyste. Przymykam trochę na to oko bo polubiłam to miejsce, ale mam nadzieję, że chociaż te nieszczęsne maty były jednorazową wpadką. (Następnym razem będę im się bacznie przyglądać!)


Od początku.
Nie przespałam całej nocy. Obejrzałam parę rzeczy, później leżąc już w łóżku grałam sobie w gry otome na telefonie, a potem pod mój dom przyszły dziki.
A ja uwielbiam dziki. Zawsze, kiedy tylko usłyszę ich chrumkanie lecę do okna i je obserwuję.
Kiedy zniknęły z mojego horyzontu wróciłam do łóżka. Jakiś niedługi czas po tym, zaczęło grzmieć.
Początek nawałnicy. No i tak to jest. Co zrobisz, nic nie zrobisz.



Zasnęłam niedługo po siódmej rano, a wstałam koło 11. Cały ranek w biegu, ale udało mi się wszystko ze sobą pogodzić.
Wyszłam na autobus trochę później niż powinnam, a miałam przecież kupić sobie jeszcze bilety. Zdążyłam (nawet biletomat dał mi o jeden bilet więcej, hehe profit). Weszłam do środka, zaliczyłam kasownik i stanęłam sobie chwytając się rurki. I tyle spokoju.
Kobieta, wiekowo tak z piętnaście lat starsza ode mnie, ale mentalnie chyba jeszcze nie skończyła czterech, postanowiła przejść na sam przód autobusu i zacząć awanturę z kierowcą. Chodziło jej o to, że drzwi zamknęły jej się przed nosem. :) Możliwości są takie, że kierowca jej nie widział, była awaria drzwi, albo że gramoliła się do tego busa pięć lat, więc je po prostu zamknął. Ale koniec końców stała obok niego drąc mordę, co oznacza że w jakiś sposób weszła. WIĘC CO ZA PROBLEM.
Ale nie.
No i tak mija kilka minut, autobus stoi, oni się kłócą (choć facet to naprawdę, oaza spokoju).
Chciał, żeby wyszła (i ma takie kurwa prawo, że może wyprosić z autobusu kogo sobie chce, szczególnie osobę awanturującą się), ale nie. Nie wyjdzie.
Ludzie krzyczeli, że się spieszą do pracy, żeby się łaskawie uspokoiła i zamknęła dupę. A ona na to, że skoro się spieszą to niech wysiądą i czekają inny autobus!

Znudziło mi się stanie, zajęłam miejsce. I wyłączył się silnik.
Pan kierowca wyszedł z kokpitu i powiedział, że bardzo mu przykro ale z agresywną pasażerką nie będzie jechał i prosi, żebyśmy się przesiedli.  Większość się do tego zastosowała, ale kilka osób, podobnie jak ja stwierdziło, że ni chuja- nigdzie nie idziemy. Łudziliśmy się chyba, że to coś ma jednak coś w głowie, albo ewentualnie jeszcze jakiś wstyd. Na próżno.

Kretynka wezwała policję. :")))))))))))
Nie wiem już czy przyjechali czy nie i w jaki sposób się to wszystko skończyło, bo było już późno, a jednak zależało mi na tym, żeby zdążyć na swoje spotkanie, więc się przesiadłam.
Ale ze szczerego serca współczuję panu kierowcy takich doświadczeń i mam nadzieję, że idiotka musiała chociaż zapłacić jakąś grzywnę, bo przez cały ten czas naliczyłam się kilku naruszeń prawa.

Całkiem nabuzowana dojechałam na miejsce. Znalazłam Agę na dole schodów i poszłyśmy jeszcze w kilka miejsc. Kupiłam sobie mgiełkę do ciała, kwiat wiśni.
Pachnie jak wszystko, tylko nie kwiat wiśni. Ale nie żałuję.

Deszcz padał, raz nie padał. Aga wbiła mi drut z parasola na oko 10 razy w głowę.
Pochodziłyśmy chwilę i skierowałyśmy się na dworzec, żeby dojechać do NS.

Samo NS znajduje się niedaleko mojej uczelni! Gdybym miała znajomych, mogłabym tam z nimi chodzić w czasie okienek HEHEHEŚMIESZNE.

Zamówiłyśmy misoshiru dla Agi, a dla mnie- lody z sezamem.
Też myślałam o misoshiru... Wahałam się właściwie pomiędzy lodami, sałatką goma wakame, nigiri z omletem i smażonym serkiem tofu, a właśnie misoshiru. Ale nie miałam pewności czy nie ma tam w środku wywaru z ryby. W menu go nie było, ale pamiętam, że kiedy byłyśmy w sushi do jakiś milion lat temu, kiedy nie byłam jeszcze wegetarianką, jadłyśmy tą zupę i ona właśnie miała w sobie bulion rybny.


Spytałam o to panią, która zbierała od nas zamówienie, a ona odpowiedziała, że nie ma tam żadnego mięsa. Bo ze wszystkich zup, które oferują ta jest właśnie bez niczego takiego. Ale no, nie do końca zaufałam.

No i kiedy Aga dostała zupę, spytałam czy czuje rybę. I ONA JĄ CZUŁA.
Nie wierzcie ludziom.

Nie no, tak naprawdę odpowiedź tej pani wynikała chyba bardziej z niewiedzy. Sama, po powrocie do domu napisałam wiadomość do jednego znajomego japończyka z pytaniem "z czego się składa miso".
Z soi i soli. Całkiem w pytę. Gdyby to był koniec.
Ale! Żeby zrobić misoshiru trzeba dodać dashi. A dashi to wywar, który się robi z glonów albo z właśnie ryby.
No. I zupa Agi była ewidentnie rybna.
Nie mogę jej jeść. :(

Moje lody swoją drogą, nie wyglądały spektakularnie ale były najlepszymi lodami jakie jadłam w życiu, nie żartuję. Smakowały jak chałwa!

I w sumie będę już kończyła, jestem trochę zmęczona. Myślę, że znowu zaczyna mi się coś dziać z węzłami. Niby nic nowego, ale jeszcze nigdy mnie tak nie bolało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz