środa, 22 lipca 2015

Dzisiejszy wieczór spędziłam w muzeum śląskim. 
Byłam tam już drugi raz, ale po pierwsze- bardzo podoba mi się to miejsce. 
A dwa- nie widziałam wszystkiego, bo trochę nas gonił wtedy czas.

Umówiłam się z Pacią, Tomkiem, Agą i Karoliną. 
Było dosyć przekładania (co wyjątkowo działało mi na nerwy) ale finalnie spotkaliśmy się i to wszyscy. Da się? Da się.

Z siostrami spotkałyśmy się na dworcu. Swoją drogą- kiedy szłam na przystanek, żeby tam dojechać po przeciwnej stronie ulicy zauważyłam R. 
R. to taki dobrze znany chyba każdej dziewczynie z moich okolic orangutan w ciele człowieka. Za każdym razem kiedy tylko uda mu się wypatrzeć mnie idącą gdzieś samotnie (nawet jeśli wyglądam jak gówno w proszku) mówi mi "ślicznie wyglądasz". Nigdy nie zmienia tych słów, zawsze jest to samo. A ja zawsze udaję, że nie słyszę, nie widzę, że w ogóle nie zwracam uwagi na ludzi wokół mnie. Ale słyszę. 
I tak trochę niekulturalnie, nie odpowiadam mu ani nic ale nie wiem, przeraża mnie ten człowiek. 

No i tak, kupiłam bilety, wysmażyłam się na słońcu w oczekiwaniu na transport, wsiadłam do busa ze skróconą trasą, żeby być na miejscu jak najszybciej. I co?  Zmienił trasę. Lel. 
Autobus z dziewczynami minął mnie jednak dopiero przed galerią, więc różnica była nieznaczna.

Z dworca poszłyśmy z buta. Inną drogą. Drogą, którą wybrała Aga. Miało być w cieniu, a było w wiecie czym. Tak to jes.

Do środka weszłyśmy same, bo reszta miała jeszcze coś do zrobienia i nie chcieli już oglądać tego co widzieli. A mnie to tam lotto. Jak wspomniałam, lubię to miejsce.


Co tu dużo mówić. 
A nie, jednak wiem co Wam w sumie powiem.
W jednej części, była taka jedna instalacja. Ogrodzona, chyba, nieprzezroczystym szkłem. I to szkło było wyższe ode mnie. Stojąc na palcach nadal nic nie widziałam.
I nagle poczułam, że ktoś mnie podnosi do góry. Jak małe dziecko. Wiecie jak się podnosi małe dziecko. Chwyta się je pod pachy.
Patrzę- Tomekjezusmaria. No i niby śmiałam się, śmieszne to było. Ale co się nawstydziłam to się nawstydziłam.

Później, co później. Obeszliśmy wszystko, wróciliśmy do szatni po rzeczy, poszliśmy do muzealnego sklepiku gdzie było tyle fajnych rzeczy jeeeeeeeeeeezu. Podobała mi się i biżuteria z oszlifowanego węgla i ręcznie szyte pluszaki i odzież z gryfne i pocztówki z nadrukowanymi obrazami... Miałam sobie kupić. 

Wyszliśmy, usiedliśmy na leżakach i drewnianych ławeczkach. I nadszedł ten czas, wyjęłam bransoletkę dla Paci i jej ją dałam. Właśnie. Nie napisałam tego tutaj, ale tej bransoletki którą sobie upatrzyłam nie znalazłam. Musiałam kupić inną. I nawet fajnie, podobała mi się bardziej.

Paci też się spodobała (Pytałam kilka razy). Aleeeeeeeeee... Jest za duża. 
Obie mamy chude ręce, mimo to- kiedy ją wybierałam to jakoś nie wpadło mi do głowy żeby ją też przymierzyć. No co no, jestem idiotą.

Nie ma jednak tego co by na dobre nie wyszło. Pasuje na kostkę. I fajnie to nawet wygląda. Tak też można, nie?

Tyle. Pozostałość dnia to szybkie zakupy w galerii i powrót do domu.
Pacia i Tomek odwieźli nas samochodem. Najpierw dziewczyny, potem mnie. Na manhattanie widziałam najładniejszy zachód słońca od dawna. W tej notce będzie i tak za dużo zdjęć, rozdziele je na dwie.
 
Ps. Mama upiekła mi takie cudownejezusmaria zawijasy z pomidorami, cukinią, kabaczkiem, patisonami... Takie to pyszne i tak ładnie wygląda, że się dziwię, że to jeszcze jest.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz